niedziela, 12 czerwca 2011

a skoro już mam słowotok

To mogę się pochwalić się założyłam sobie lasta. www.lastfm.pl/user/cat_grin Tak z okazji uczucia jakim darzę Alicję w Krainie Czarów, American McGee's Alice, wszystkie możliwe odsłony Kota z Cheshire (poza ostatnią, burtonowską. Zawiodłam się na Panu, Panie Burton, to jest Pana największa porażka. Nie tylko Kot, cały film, jak mogłeś, idź się utop, Panie Burton), a także z okazji tego, że za dwa dni premiera Alice: Madness Returns, które na chwilę obecną wygląda lepiej, niż się zapowiadało, więc czekam i wzdycham, i nie mogę się doczekać.

domyśl się.

Gdzieś na fejsie widziałam kolejną arcyambitną ankietę. "Co cię brzydzi u kobiet?". I jedną z częściej wybieranych odpowiedzi było, że "nie powie, co ma na myśli, tylko masz się, człowieku, domyślać".
Hm. Pewnie, że to głupie, ale, tak sobie ostatnio pomyślałam, że nie do końca. Ten wpis, naturalnie, nie ma na celu bronienia głupich zachowań co poniektórych, bo takiego "mam na coś ochotę, ale nie powiem ci na co, domyśl się, a potem idź mi to kupić, a jak się pomylisz to nie będę się do ciebie odzywać i w ogóle to koniec seksu na dwa tygodnie" bronić nie mam zamiaru.
Ale jest druga strona medalu.
Coś jest nie tak. Dziewczynie wali się świat (tak troszeczkę), źle się czuje, potrzebuje wsparcia. Chce, żeby jej facet do niej przyjechał, ale nie chce go o to prosić, bo, na przykład, mieszkają daleko od siebie, on jest zajęty, cokolwiek. W tym wypadku prośba o przyjazd dodatkowo obciążyłaby ją psychicznie "a co, jeśli on jedzie, bo go proszę, ale tak naprawdę nie chce, nie może, bo źle się czuje, bo planował to na jutro, obiecał pomóc mamie?". Prosząc go o cokolwiek w takiej sytuacji tak naprawdę pozostawiamy go bez wyboru. "Jak nie przyjdziesz to bardzo się na tobie zawiodę, przecież cię prosiłam". Po wysłaniu odpowiedniego sygnału zostawia się wybór. Nie mówiąc wprost można zasiać w facecie takie poczucie "jestem jej potrzebny" z dowolną drogą realizacji tej potrzeby. Jeśli będzie się czuł na siłach - przyjedzie (zakładam), jeśli nie, to przynajmniej, nie wiem, zadzwoni, będzie z nią rozmawiał, zaproponuje coś, cokolwiek, byle jej ulżyć. Ja wiem, że jeśli facet naprawdę kocha dziewczynę, to przyleci do niej w środku nocy, nawet, jak nie będzie większej możliwości. Ale, jeśli dziewczyna kocha faceta, to przecież nie pozwoliłaby mu robić czegoś dla niej kosztem zdrowia czy poczucia dyskomfortu. Oczywiście, że zawężam, bo przecież nie w każdym przypadku tak jest, ale to przykład. Jak to:
dziewczyna chodzi naburmuszona, generalnie ma zły humor. Facet się jej pyta o co chodzi, a ona nie odpowiada wprost. W takim wypadku należy się na nią obrazić i czekać, aż jej przejdzie czy może minimalnym wysiłkiem sprawdzić jaki jest tego powód, zastanowić się chwilę?
Co się okazuje? Dziewczyna ma urodziny, a facet nie dość, że nie pamiętał, to jeszcze jej robi wyrzuty. A teraz tak - czemu lepiej, żeby dziewczyna nie mówiła wprost o co jej chodzi, w takim przypadku, jak ten? Jeśli faceta olśni i sobie przypomni, zostanie ocalony, być może uda mu się naprawić sytuację, a dziewczyna poczuje, że on jednak przywiązuję uwagę do tego, co ona mówi i nie tylko. Wbrew pozorom taka bzdura jak pamiętanie o urodzinach, jest cokolwiek ważna. Jeśli to dziewczyna uprzytomni facetowi o czym zapomniał, on będzie już mógł tylko błagać o wybaczenie, a ona zacznie się zastanawiać czy jej facet dostrzega w ogóle jej potrzeby czy widzi, co jest dla niej ważne i tego typu bzdury. Nie chodzi o to, żeby pamięć o urodzinach wiązała się od razu z kupowaniem willi z basenem, ale o to, żeby była dowodem na to, że przywiązuje uwagę do życia osoby, którą przecież się kocha, prawda?
Wiem, że to jest kopnięte, ale tak jest i nic tego nie zmieni. To wszystko jest kwestia psychiki. Jak dla kobiety, dziewczyny coś jest ważne i jej chłopak, partner, mąż o tym wie, to niech tego nie bagatelizuje, bo wybranka jego serca automatycznie poczuje się opuszczona. Nawet, jeśli któremuś to po prostu wypadnie z głowy, zniknie wśród zawirowań dnia. Takie zaniedbanie prowadzi potem do patologii typu "wcale mnie nie kochasz!" i tak dalej.
Jeśli facet uznaje jakąś kobietę za ważną dla siebie, automatycznie za ważne uznaje również wszytko to, co jest ważne dla niej. Jeśli nie odpowiada mu partnerka, dla której jedną z tych ważnych rzeczy jest kolor zasłon - niech zmieni partnerkę. Jeśli naprawdę ją kocha, niech nauczy się z tym żyć. Kropka.

czwartek, 26 maja 2011

ale-ale

No nic, zapomniałam, nie wiem jakim prawem, ale zapomniałam. Zapomniałam dopisać słowa o wokalach, które są na odpowiednim miejscu. A nawet na najlepszym możliwym. Pierwsze, najważniejsze - dla mnie, oczywiście - HUMANWINE. Holly Brewer. Nie rozumiałam żadnych, niczyich "psychofanów", dopóki jej nie usłyszałam. I nie zobaczyłam. Gdyby nie to, że jestem raczej osobą, która nieszczególnie lubi wystawiać się na widok innym, pewnie stałabym pod jej domem z prześcieradłem na patyku, z napisem jakimś, że ją kocham, że chcę jej dziewictwa czy coś w ten deseń. No, bo patrzcie TU (jakość nagrania nie jest za szczególna i w ogóle rozerwałabym tę "publiczność" na strzępy, ALE TU JEST HOLLY. Nagrania studyjne też się tam gdzieś walają po yt, jak komuś to nie pasi, to WŁALA)
Jest piękna. I ma piękny głos. I fakt, dziwnie się rusza, ale jakoś zauważyłam, że ci "dziwnie ruszający się" wokaliści bardzo mi się podobają. Thom Yorke, Bjork. Znacie kogoś jeszcze?
Rozpisałabym się bardziej, ale właśnie znalazłam dysk zewnętrzny, który podobno się zgubił i nigdzie go nie było. Zabawne, że leżał na moim biurku, w miejscu, które sprawdzałam wcześniej parę razy, bo był mi potrzebny - dysk w sensie. Chyba muszę coś z kimś wyjaśnić.

niedziela, 15 maja 2011

muzyka.

To przerażające, jak bardzo nienawidzę wokalu. Większość z nich odbiera mi całą przyjemność słuchania muzyki. Dobry folk/symphonic metal czy wariacje na temat to taki, w którym żaden drący mordę facet nie zagłusza mi skrzypiec. Taki Haggard na przykład. Ja doceniam wkład Asisa w tę grupę i tak dalej, ale trochę mam mu za złe, że się udziela głosowo. No jakim prawem?!
[link]
Chociaż to nie jest tak, że przeszkadza mi zupełnie i koniecznie trzeba go wywalić. Ale są takie zespoły, gdzie jedyną alternatywą dla wywalenia wokalisty jest odpuszczenie słuchania. Votum, na przykład. No gdzie, ja się pytam, w prog rocku jest miejsce dla wokalu? Ja rozumiem, że facet ma świetny głos i jakoś tak... Dobrze wygląda na scenie, ale litości, nie, proszę. Może jestem za głupia na odbiór takiej muzyki, ale no. Jakoś nie mogę tego przeboleć.
Albo teraz co znalazłam. Primordial się nazywa, gra pagan metal i jest świetny, dopóki muzyki nie zagłusza mi... Ktoś.
[link]
Ja rozumiem, że można umieć śpiewać, a jak już się umie to należy to wykorzystać, ale nie w jakikolwiek sposób, tylko taki, żeby całość brzmiała tak, żeby nikomu nie było smutno. Ja wiem, że gusta i guściki i, że non disputantum est, że dla nich i tysięcy osób to brzmi uber-zajebiście, ale... Ja też chcę mieć coś takiego dla siebie. To jakby dać lektora do Vincenta Price'a albo Deppa, który, chociaż swoją wszechobecnością irytuje mnie coraz bardziej, głos ma jednak fantastyczny.
To takie smutne, że decorum gdzieś wcięło.

środa, 27 kwietnia 2011

Zaraz krew tryśnie mi z uszu, a dalej jest za cicho. Może mi to ktoś wytłumaczyć?

Oda do tego, jak bardzo mi się nie chce.

Ochachech. Nie chce mi się.
Co utwór to głośniej. Przede mną otwarty word i od wczoraj dwie linijki tekstu. Chcę mieć łeb jak Jesper Kyd (głośniej), to może przynajmniej bym nie musiała się zmuszać do pisania czegoś takiego.
A może by tak nie iść na studia? No bo w sumie to mi się nie chce przecież.

piątek, 22 kwietnia 2011

proszę tego nie czytać

Przez cały dzień moich urodzin miałam nieziemsko skopany humor. Wieczorem, jakby tego było mało, jeszcze mnie zemdliło, bo nawdychałam się kurzu i w żołądku czułam taką wielką, ciężką, lepką kulę czegoś, co bardzo chciało wyjść na zewnątrz. Napisałam Kotu, że źle się czuję i idę się położyć, a on mi na to z wyrzutem, "miłych snów". Ja rozumiem, że bolała go głowa, ale bolała go na własne życzenie, bo ani nie chciał wziąć na to żadnego procha, ani nie chciał się położyć, bo to miała być jego pokuta za fakt, że się spóźnił, że musiałam czekać na niego półtorej godziny. Powiedziałam mu, co o tym myślę, że to głupie i bez sensu, ale się uparł. Cóż. Wracając do rozmowy z gadu - powiedziałam, że idę się położyć, on z wyrzutem "miłych snów", ale zaraz napisałam sprostowanie, że wrócę jak mi przejdzie. Ale ledwie to wysłałam, otrzymałam wiadomość "fak ju, jesteś okropna dzisiaj". To zrobiłam to, co uznałam za słuszne. Poszłam spać. Wiem, że wniosek jest prosty, ale napiszę podsumowanie.
Otóż tak. Siedzę w szkole, czekam na Kota, bo się umówiliśmy, że przyjedzie do mnie przed jedenastą. Spokojnie mogłam iść na pociąg na 10:41, ale się umówiliśmy, więc nie poszłam. Siedziałam na przystanku do 11:26, czyli do momentu, kiedy przyjechało ostatnie 521 przed odjazdem kolejnego pociągu. Nie chciało mi się już czekać. Wsiadłam do autobusu, przejechałam ten jeden przystanek i poszłam na stację. Na stacji dostałam smsa. Kot zasnął w wannie. Świetnie, pewnie znowu siedział nad książką do czwartej nad ranem (oczywiście się nie pomyliłam). Zaczął prosić, żebym na niego poczekała na stacji u mnie na wsi. Ale byłby za dwie godziny, a mnie nie chciało się już czekać, nawet nie miałam co robić przez ten czas, ani czegoś napisać, ani przeczytać. Oczywiście powiedziałam mu, że nie chce mi się już czekać i, że idę do domu. Wkurzył się, ale wyszedł. Przyjechał te dwie godziny później, biedactwo prawie się zgubiło po drodze. Bolała go głowa, nie chciał procha. Spoko, nie to nie. Został odwieziony na stację wieczorem, wrócił sobie do domu, wszystko ładnie, pięknie, później ten numer na gg. Naprawdę przez cały dzień czułam się poszkodowana, bo o moich urodzinach pamiętało naprawdę parę osób, Kot, oczywiście, nie. Całym jego problemem był dobrowolny ból głowy. I strzelił focha za to, że było mi niedobrze. Żeby jaśniepan był zadowolony, powinnam była zarzygać klawiaturę.

środa, 20 kwietnia 2011

Kochany blożku...
<żalenie się>Dzisiaj mam urodziny. Powiadomienie o nich na fejsie mam wyłączone, a gdzie indziej konta nie posiadam. To tylko urodziny, ale byłoby miło, gdyby ktoś o nich pamiętał. Tylko pamiętał, wystarczy. Z rodziny, z którą do czynienia mam na co dzień, życzenia złożyła mi ostania osoba, którą posądziłabym o pamięć - ojczym. A przecież za sobą nie przepadamy. Matka, bracia, siostra - nikt nie pamiętał. Klasa wiedziała, bo klasa ma bliźniaków, którzy urodziny mają dzień przede mną, a ja w gruncie rzeczy lubię podkreślać, że tego samego dnia urodził się pan Hitler, więc klasa pamiętała, to miłe, nawet mi "sto lat" zaśpiewali, chociaż bardzo się broniłam i całą piosenkę przesiedziałam skulona na parapecie na korytarzu, bo przecież chyba każdy wie jak to jest cholernie krępujące. Idąc dalej - życzenia jako pierwsza złożyła mi Hania, smsa dostałam w pociągu, jeszcze przed ósmą. Druga była Magda, a potem Krzyś, z którym udaje mi się zamienić parę słów jakieś parę razy do roku, a raz na rok nawet rozmawiamy normalnie przez telefon czy skajpa. Ale to jednorazowe, głównie z okazji jakiejś imprezy, na której się Krzyś spije. Ale jakoś nie umiem mu mieć tego za złe. Później Grześ, który nie jest kluseczką, to też bardzo miłe, że pamiętał. I Baśka, Baśka jest bardzo ważna. Na fejsie napisała jedynie Borówa, na gg Calineczka, zadzwonił ojciec i ciocia i to chyba w sumie tyle. Kot nie pamiętał, ale mu powiedziałam, z okazji tego, że musiałam mu powiedzieć kto się do mnie odezwał. Z resztą sobie normalnie rozmawiam i jakoś nikt nic zdaje się nie pamiętać.
To nic, to tylko urodziny, ale to jednak smutne, że własna matka, która cztery miesiące wcześniej się prawie rozpłakała jak powiedziała mi, że miała urodziny (nie było mnie w domu przez dwa tygodnie, a temat jej urodzin poruszyła zaraz po "cześć" po tym, jak wróciłam). Kot też nie wiedział, przykre. Tomek też nie, a przed chwilą do mnie dzwonił... Sam miał urodziny dokładnie tydzień temu, zadzwoniłam do niego wtedy.
Niby nic, a naprawdę jest mi strasznie przykro.
I tak, jak sobie patrzę na ten dzień, to już parę razy zastanawiałam się czy dzisiaj aby na pewno jest dwudziesty. < / żalenie się>

piątek, 1 kwietnia 2011

A szczególnie wewnętrznych procesów kształtujących rzeźbę powierzchni Ziemi (ależ ja jestem niesamowicie mądra, że bez zagłębiania się w treść tematu w repetytorium wiem, że chodzi między innymi o te strefy ryftowe i subdukcji. Eee... Geografia jest fajna, ale poza maturą, tak zupełnie prywatnie, dla siebie. Myślicie, że egzaminator mnie zrozumie?
mam dosyć
odgrzewanej pizzy
tego, że na dworze jest cieplej, a w domu tak samo zimno jak było
tego, muszę zrobić milion rzeczy, a siedzę na soup.io i staram się nie patrzeć na godzinę
faktu, że jak odkryję, że ktoś jest mniej inteligentny niż mi się wydawało, to zaczynam go traktować jak cholerne moby w Diablo 2 (ścierwojady, na przykład)
prezentacji maturalnej, ale bardziej faktu, że jeszcze nie zaczęłam jej robić, a jeszcze bardziej tego, że muszę ją zrobić (tak, muszę)
swojego Internetu, zwierząt i rodziny
kurzu
słońca, kiedy na mnie świeci (chcę prywatną chmurkę)
tego, że niby jest dobrze, a nie jest dobrze, w ogóle
geografii
żałosnego użalania się nad swoją ż(...) osobą.

niedziela, 6 marca 2011

Hm, to jednak nie router, tylko, uh, "kable". Zresztą, co za różnica, na jedno wychodzi.
Chociaż nie, w sumie nie.
Bez znaczenia.

sobota, 19 lutego 2011

trochę później.

Musiałam iść do łazienki. No kurwa, jak się pije sześć litrów herbaty dziennie, to trzeba kiedyś sikać.
Zobaczyłam się w lustrze. Nikomu nie życzę takiego widoku.
Chociaż odnoszę nieodparte wrażenie, że gdyby Kot zobaczył mnie w takim stanie, przyniosłoby mi to dziką satysfakcję.
A potem byłoby mi strasznie głupio.

chciałam iść spać, przysięgam.

Jak to się wszystko potrafi sprzymierzyć przeciwko jednej osobie. Niby nic, a jak Ci taka kupa niczego przywali w mordę, to się okaże, że sklep by można z tym otworzyć i sprzedawać na wagę bez konieczności troszczenia się o dostawy.
Tak. Zamierzam się U Z E W N Ę T R Z N I Ć.
Zdaję sobie sprawę z tego, że naprawdę nic się nie dzieje. Ot, pojawiła się w nowa gra, ale zaraz po mojej rejestracji ją zamknęli, bo reset, bo zmiany, bo cośtam. I ktoś z tej okazji, żeby zwykłym graczom się nie nudziło, wrzucił na forum link do "kurewsko skomplikowanego, życie zżerającego zbioru najtrudniejszych zagadek w Internecie", co się Zest nazywa i w sumie klimat jest mniamuśny, ale całość jednak mi do gustu nie przypadła, bo... W sumie nawet nie wiem co. Może to dlatego, że nie lubię angielskiego.
W każdym razie siedziałam na gg z Kotem i raczyłam się tym z nim podzielić. On przeczytał instrukcję, a ja nie, w związku z czym objął prowadzenie, chociaż nikt się z nikim nie ścigał. Jak spytałam jak to się w ogóle rozwiązuje, w sensie, gdzie mam wpisać odpowiedź, zaczął mi tłumaczyć zagadkę. Jak zidiociałej gimnazjalistce, z politowaniem niemalże. Szpilka numer jeden.
Numer dwa jest taki, że rzeczywiście szło mu lepiej. A ja nie umiałam. Gapiłam się i nie wiedziałam o co chodzi. I znałam już zasady, wierzcie mi. Ale on uznał za stosowne zacząć tłumaczyć mi to, co już wiem. I mnie irytował. Bardzo mnie irytował, o czym nie omieszkałam go poinformować, bo (takkurważalmisiebiestrasznie) siedziałam już przed cholernym monitorem cała we łzach i nawet nie wiem z jakiego powodu, przecież to błahostka, drobiazg, pierdoła, bzdura. No, ale siedziałam i muszę z tym żyć. Blablabla, parę "kocham cię" dalej poszłam w końcu spać w miarę spokojna i bez zagrożenia, że dnia następnego będę wyglądać jak Azjatka, chociaż wcale nie tak kusząca jak one. Przegraliśmy cały dzień. W Diablo2, żeby nie było, że coś straciliśmy, chociaż, podejrzewam, wielu by miało obiekcje. Haha. I chyba było normalnie, nie wiem sklerozę mam, zaniki pamięci, nie wiem jak się czułam wczoraj (czy przedwczoraj, biorąc pod uwagę fakt, że jest przed drugą). Ale dzisiaj znowu było tak, jak było, ale też nie pamiętam czemu do momentu otwarcia gry, o której wspomniałam jakoś na początku (immortall.pl dla ciekawskich, chociaż zdaję sobie sprawę z faktu, że mojego bloga absolutnie nikt nie czyta. Jeśli jednak to czytasz, choć bardzobardzo wątpię to weź mi wstaw chociaż pusty komentarz, co?). Dlaczego tak? Ano, tutaj trzeba zahaczyć o inny aspekt mojego "życia". Internet. Który permanentnie zdycha, a jak żyje to nie otwiera połowy stron, na które chciałabym wejść. Prawdopodobnie router jest źle skonfigurowany, ale raz, że się na tym nie znam, a dwa, że jakbym się znała, to pewnie i tak coś zepsuję, a trzy, że nie znam passów, a cztery, że jak go zresetuję i nie skonfiguruję to już w ogóle po mnie. Powiązując (firefox mi to podkreśla, wtf?) oba wątki, jeśli jeszcze nie wydedukowaliście, to ja pomogę - rzeczona gra odmówiła współpracy i przez cały dzień mogę się gapić na to zajebiste kółeczko wczytującej się strony. Przywykłam, mogłabym się nawet z tym pogodzić szybko i bezboleśnie, gdyby nie fakt, że tuż przed otwarciem gry Kot nie zaproponował Diablo (pomysł porzucił na rzecz tworzenia postaci) oraz to, że, chociaż i tak już byłam wściekła, to non stop pisał mi o grze i JESZCZE ŚMIAŁ SIĘ PYTAĆ CZY KUPIŁAM TAM ZIEMIĘ POD DOM, a na dodatek zupełnie nie wiedział o co mi chodzi i czemu jestem zła. Drobną satysfakcję przyniosło mi zdobycie grubej przewagi w Zeście, ale nie na długo, bo przy którejś zagadce mi się znudziło. I to nie tak, że "trudne=nudne", tylko serio przestało mi się podobać. W końcu Kot oświadczył, że nasz wspólny znajomy ma Komandosa i Dzbany (które się kończą, jak pewnie większości wiadomo) i, że zamierza się do niego wybrać. I powiedział, że zaraz wróci. Jakąś godzinę temu dostałam telefon od tego znajomego (Daina) z Kotem w tle, że jest zlot i, że mam przyjechać. Kurwa, świetnie. Dla informacji - zloty (ś.p. Bruineny) są jedną z niewielu rzeczy, dla której chce mi się w ogóle żyć. Byłoby spoko, gdyby nie fakt, że z mojego zadupia w stronę większego zadupia jeżdżą tylko pociągi, tylko raz na godzinę i tylko do północy. Przypominam, że telefon zadzwonił o pierwszej. Jakby tego było mało jutro nie mogę ruszyć dupy nigdzie, bo matka wyjeżdża na cały dzień, a tego domu nie można zostawić samego, bo ucieknie. I to nie jest głupia wymówka - tu naprawdę zawsze ktoś musi być. Więc albo towarzystwo się ruszy tu, w co wątpię, bo za dużo zachodu, bo za daleko, bo za zimno, a poza tym - po co, kiedy ja nie piję i generalnie nie lubię się bawić. Zadzwonili do mnie raz, ale coś się stało z połączeniem, więc się rozłączyłam. Zadzwonili drugi raz, ale uciekłam do drugiego pokoju i się rozbeczałam, dostałam spazmów i zaczęłam hiperwentylować (hell yeah), więc, co tu kryć, rozmowa się nie kleiła, a raczej nie kleiłaby się, więc rozłączyłam się zawczasu. Potem dostałam jeszcze smsa o wymownej treści ":( Kasia.", który był tak wymowny, że nic mi nie mówił, a ja odpisałam dopiero po tym jak wróciło mi czucie w rękach, żeby się dobrze bawili, czego w sumie nie chciałam robić, ale taka prawda. FML, ogólnie rzecz biorąc, chociaż tak naprawdę nic się nie dzieje, prawda?

sobota, 29 stycznia 2011

Ja Wam coś powiem. Do tej pory myślałam, że wszystkie patetyczno-nadęte historie o docenianiu wartości czegoś lub kogoś po utracie są co najmniej przekolorowane. Ale akurat wydarzyło się coś, co przywaliło mi w łeb z taką siłą, że leżę i kwiczę, a krawędź, z której rzucę się w morze i zdechnę przybliża się do mnie swobodnym truchcikiem z TAKIM bananem na parszywej mordzie.
Bo to jest cholerna prawda.
Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo nienawidzę swojego domu, dopóki niedawno, pod łóżkiem na antresoli, gdzie rzadko kto przebywa, nie znalazłam swojego kota. Z przetrąconym karkiem i sporą dziurą w szyi. I, wiecie, nagle zdałam sobie sprawę z tego, że to było naprawdę jedyne stworzenie w domu i jego okolicach, które kochałam i, za którym bym tęskniła, gdybym miała się wyprowadzić. Nic innego nie przedstawiało dla mnie żadnej wartości, z moją na poły biologiczną rodziną na czele. NIC. W tego kota, jako jedno z wielu stworzeń jakie miałam na co dzień, władowałam wszystkie swoje uczucia, jakimi dysponowałam. I chuj.