wtorek, 13 kwietnia 2010

Boję się.

To wszystko jest głupie i zupełnie bez sensu. Strasznie mi szkoda tego świata przez to, że dobrali się do niego ludzie i teraz nie dość, że psują go żerując na nim, to jeszcze sami dążą do własnej zagłady. To już życie kleszcza jest bardziej logiczne, bo tego, co robią ludzie nie jestem w stanie zrozumieć. Tylko teraz pytanie czy to ja jestem za głupia na ten porządek, czy to cała ludzkość nie wie co tak właściwie robi. Czy nie umie zatrzymać się w tym całym swoim "rozwoju" i sprawdzić czy przypadkiem czegoś po drodze nie spieprzyła i, czy nie należałoby tego naprawić? Albo zupełnie się tego pozbyć. Przykład? No weź się rozejrzyj.

Boję się, że to wszystko na około, ludzie i ich twory-stwory-potwory zmuszą mnie do życia według ich porządku. Że nie będę mogła sobie żyć tak, jak mi się to będzie podobać. Że będą mnie bez sensu do czegoś zmuszać, obiecując w zamian śmieszne, kolorowe papierki albo, co gorsza, jakieś zero-jedynki, które są w domyśle, a naprawdę nie istnieją. Albo istnieją, ale mogą przepaść równie szybko co ktoś je wyklepał na klawiaturze. Klep-klep-klep. To nie jest moja przyszłość. To jest jakiś koszmar, no naprawdę.
Ktoś wam, ludzie, powiedział, że jesteście wolni. I wy tak ładnie na niego patrzycie i kiwacie główkami, i nie czujecie pętającego was sznureczka, sumiennie tkanego od setek lat. Jest coraz grubszy, w sumie to już się go nie zerwie. Ha, ale jak wy, znieczuleni tym słodkim głosikiem pseudowolności, nie czujecie poobcieranych nadgarstków, to co? Życie w nieświadomości jest lepsze, niż zdawanie sobie sprawy z nałożonych ograniczeń, no nie? Taak, po cholerę się, w takim razie, uświadamiać? W sumie, skoro sznurka nie czuć, to nie może być taki straszny. A po co się męczyć ze zrywaniem? Och, to niedorzeczność, racja. Właściwie to i tak nie damy rady nawet, gdybyście chcieli. Ja? Gdybym mogła - zdjęłabym to z siebie. Mam nawet spinkę-wsuwkę w tylnej kieszeni spodni, ale sama za cholerę nie dam rady jej wyciągnąć. No i, trzeba przyznać, że takim kawałkiem drutu to prędzej sobie krzywdę zrobię, niż się wyplączę. No, ale.
Cieszę się, że dobrze się czujecie. Trochę mi was szkoda, trochę wam też współczuję.
Żyjcie sobie, ludziki, mnie się nie chce.

niedziela, 4 kwietnia 2010

Z okazji świąt...

Ptaszki śpiewają, słonko świeci, dzieci się cieszą, pisanki mienią się kolorami na poplamionych ciastem stołach... Świat oddycha pełną piersią, radość dookoła rozjaśnia ludzkie oblicza, rodziny się jednoczą... No, litości.
Zamknęłam się w pokoju i, dopóki nikt do mnie nic nie mówi, jest ok, git, bosko, mega. Więc ojciec zaproponował spacer.

A nie będzie ci za zimno?
Nie, jest dobrze.
Zmarzniesz.
Nie zmarznę.
Zobaczysz.
Mhm.

Ciepło. Spacer na około parku, może i miło. Ale Kulka, oczywiście, udała się w głąb własnej świadomości przy jednoczesnym postrzeganiu rzeczywistości w sposób m i n i m a l n y , więc jakakolwiek próba nawiązania rozmowy przez ojca kończyła się złowrogim sapaniem, gdzieś za moimi plecami. Bo ponoć szłam za szybko, a to miał być spacer, SPACER, przecież, a nie maraton, ratunkuwolęmaraton.
I nikogo w tym parku z odsłoniętymi ramionami, nikogo, tylko ja sama, szłam ze swetrem, moim czarnym swetrem zawiązanym na dupie, reszta była w kurtkach, zupełnie, jakby było zimno. A nie było. I wszyscy odświętnie ubrani, prosto z kościoła, a ja nie, ja w dżinsach, brązowym tiszercie, no i sweter. Tak, sweter, Martusiu, Łukaszku, tak, nigdy go nie zdejmę. Kto wygrał zakład, m?
Ojciec coś powiedział. Że trzeba jakoś uczcić święta. Spytałam po co, skoro nie wierzy w to całe boskie istnienie. No, ale można zrobić coś innego, zresztą tradycja... Można pomyśleć, zastanowić się...
Bo poza świętami to się, kurwa, nie myśli.
I idę przez ten park dalej, i dalej nie ma nikogo z krótkim rękawkiem, nikogonikogo, a to ja zwykle chowam dłonie w rękawach. Jakoś tak poczułam się przez to nieco lepiej, nie wiem.
Tu ławka, tam ławka i nagle, z tej po prawej Wisła płynie, wszystko płynie... A ja mówię o Marynie. Normalnie moje nowe motto życiowe. Ludzie to jednak mają łby. Niessamowite, co?
Nie, nie czuję szczególnego związku z rodziną, święta doprowadzają mnie do szału, nienawidzę być potrzebna, zostawcie mnie samą, nie zbliżajcie się, nie mówcie do mnie, nie wymagajcie, proszę, bo was rozszarpie, zostawcie mnie samą z moją własną głową, bo rzygam uśmiechaniem się do was i odpowiadaniem na głupie pytania. A jednocześnie tak strasznie chcę się do was przytulić.
Jakoś w połowie drogi dowiedziałam się, że ojciec chciał zorganizować bieg narciarski środkiem tego całego "Kanałku", czyli szlamowatego zbiornika wodnego na środku Kępy Potockiej, tylko nie przewidział, że mosty są tak nisko. Właśnie zauważył.
Ach.
Nie, ten dzień nie był wyjątkowy przez fakt, że był Wielką Niedzielą. Przydałby się teraz kwiecisty wykład na temat tego, że każdy dzień jest wyjątkowy. Tylko po co.
Kiedy ja ostatni raz byłam w tej części parku? Ze dwa lata temu, z Grześkiem. Szlag, jak ten czas leci. Ale dalej nikogo w krótkim rękawku.
O. Dziewczyna w sukience z niemal gołymi ramionami. Ładna. Skądś ją znam, cholera jasna.
Wiem.
Widziałam ją w metrze, w piątek. W za dużej, zgniłozielono-brązowo-szarej kurtce, w za dużych spodniach moro, w trampkach, z czarną torbą wiszącą na wysokości uda. I, jeżu, miała krótkie, rude włosy. I była strasznie chuda. Też chcę tak wyglądać.
Dalej tą alejką. Pieprzone święta, pieprzeni nudni ludzie, którzy sami nie potrafią sobie zorganizować życia, a jak już nawet to zrobią, to później jęczą, że jest źle, że już nie mogą i wtedy potrzebują świąt.
Masz klucze, skoro ci się tak spieszy.
Chwała ci za domyślność.
Ściana mówi tylko Bóg może nas sądzić!. O, wy biedni.

I nagle zauważam, że mam bardzo dużo wspólnego z moją nierodzoną mamą, która jest najwspanialszą mamą we wszechświecie, z pominięciem faktu, że widziałam ją jakieś dwa, może trzy razy.