sobota, 29 stycznia 2011

Ja Wam coś powiem. Do tej pory myślałam, że wszystkie patetyczno-nadęte historie o docenianiu wartości czegoś lub kogoś po utracie są co najmniej przekolorowane. Ale akurat wydarzyło się coś, co przywaliło mi w łeb z taką siłą, że leżę i kwiczę, a krawędź, z której rzucę się w morze i zdechnę przybliża się do mnie swobodnym truchcikiem z TAKIM bananem na parszywej mordzie.
Bo to jest cholerna prawda.
Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo nienawidzę swojego domu, dopóki niedawno, pod łóżkiem na antresoli, gdzie rzadko kto przebywa, nie znalazłam swojego kota. Z przetrąconym karkiem i sporą dziurą w szyi. I, wiecie, nagle zdałam sobie sprawę z tego, że to było naprawdę jedyne stworzenie w domu i jego okolicach, które kochałam i, za którym bym tęskniła, gdybym miała się wyprowadzić. Nic innego nie przedstawiało dla mnie żadnej wartości, z moją na poły biologiczną rodziną na czele. NIC. W tego kota, jako jedno z wielu stworzeń jakie miałam na co dzień, władowałam wszystkie swoje uczucia, jakimi dysponowałam. I chuj.